Pobudka wcześniej niż zwykle tak, aby zdążyć pojechać do rodziców, zjeść śniadanie i skoczyć na lotnisko. Biorąc taksówkę należy pamiętać, że są dwa lotniska. Międzynarodowe i narodowe. Można się jednak nieźle zdziwić myśląc, że nazwa jednoznacznie określa cel podróży. Z portu narodowego latają tylko samoloty Avianci. My więc udaliśmy się na terminal międzynarodowy El Dorado. W oczekiwaniu na samolot zjedliśmy lody i gofry do „Waffles nad waffers”. Dziewczyny i tata wzięli pucharki lodowe, a ja gofra z nutellą, bitą śmietaną i lodami. Oczywiście gofr był tak słodki, że wszyscy mi pomagali w jedzeniu.
Podczas dzisiejszego lotu mieliśmy Panią Pilot =) Dosyć długo widzieliśmy, co się dzieje w kabinie pilotów, więc mogliśmy sobie pooglądać masę wskaźników i dupereli. W samolocie rozbroił nas koleś w rzędzie przed nami, najpierw puścił sobie z laptopa dość głośną muzykę, a następnie zaczął sobie oglądać pornuchy… No po prostu rozłożył nas na łopatki. Skupiliśmy się bardziej na tym co było widać za oknem - zielone morze puszczy amazońskiej, a gdzieniegdzie pojawiające się rzeki, które wiły się jak węże między zielonymi skupiskami drzew. Dzięki temu nie zauważyliśmy jak minęły nam dwie godziny podróży i wylądowaliśmy na mikroskopijnym lotnisku w Leticii.
Przeszliśmy sobie w letnim deszczu po pasie do terminalu. Oczywiście za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie iść, ale szybko nas skierowano w stronę wojska z bronią ;) Tam zapłaciliśmy 18 tysięcy od głowy za przyjazd do amazonki. Następnie poczekaliśmy aż Panowie przepchali wózek z bagażami, a piesek sprawdził czy nie ma w nich jakiejś niespodzianki. Taksówka podrzuciła nas do hostelu, ale okazało się, że nie ma w nim już miejsc. Mama została z bagażami, a my w trójkę, z przewodnikiem w ręku ruszyliśmy na poszukiwania. Pomimo, że Lonely Planet wydało ten przewodnik w 2009 roku, nie było już wielu opisanych w nim miejsc. Po godzinie poszukiwań znaleźliśmy fajny hotel, w którym dostaliśmy pokój 8 osobowy – 4 dwuosobowe łóżka z klimatyzacją za 120k peseos, czyli jakieś 60 dolków. Rozpakowaliśmy się, aby podsuszyć rzeczy, które nie chciały wyschnąć w Bogocie i ruszyliśmy w miasto. Musieliśmy znaleźć biuro z biletami na prom do Letici. Okazało się jednak, że jest już zamknięte i musimy przyjść z samego rana. Zwiedziliśmy, więc sobie Leticię podchodząc pod granice Brazylijską nad drodze do Tabatingi.
Wyszliśmy z założenia, że należy zjeść obiad tam, gdzie jest sporo miejscowych i tak trafiliśmy do smażalni ryb. Ta polecana w LP była bardzo europejska i takie też były tam ceny. Zjedliśmy pyszną rybkę Dorado z amazonki. Była pyszna i wielka, natomiast kurczak Sylwii dosyć suchy i za bardzo przypieczony. Chłopak, który nas obsługiwał, był bardzo miły i udało nam się trochę pogadać. Gdy ruszyliśmy dalej, zadziwiła nas mnogość wyznań i miejsc, gdzie spotykali się ich wyznawcy. Zaczynając od kościoła chrześcijańskiego, metodystów, adwentystów dnia siódmego, jechowych i kilku innych. Ponieważ była niedziela, to wszędzie ich było pełno. Obok takich miejsc był zazwyczaj głośny pub i kilka restauracji. Gdy dodamy do tego chmary lokalesów na wszelkiej maści motorynkach i motorach będziemy mieli niezły obraz tego, co tu się dzieje. Ogólnie spodziewaliśmy się małego i spokojnego miasteczka w dżungli, a zobaczyliśmy głośny i chaotyczny ośrodek turystyczno-handlowy. Równie głośno było w nocy, przez co nie wyspaliśmy się za bardzo, a następnego dnia trzeba było wcześnie wstać.