Około godziny 4 nad ranem obudził nas przerażający szum. Do tego po otwarciu oczu nic nie widzieliśmy, bo było tak ciemno. Po chwili zaczęło się błyskać, więc już wiedzieliśmy, że była przeraźliwa burza. Mimo to obróciliśmy się na drugi bok i pospaliśmy jeszcze trochę. Gdy wstaliśmy o 7:30, aby udać się na przeprawę przez dżunglę i zwiedzanie indiańskich wiosek, okazało się, że nadal lało.
Uzgodniliśmy razem z Lucą, że póki co zostajemy w pokojach, a jak przestanie padać, to wybierzemy się na wycieczkę, ale lekko zmodyfikowaną – popłyniemy w obie strony do wiosek, bo po nocnej ulewie chyba byśmy się zakopali w glinie, jaka jest w dżungli. Około 9 przestało padać, więc zjedliśmy szybko śniadanie. Tutejsze pieczywo niestety nie było najlepsze, bułka smakowała jak kiepskiej jakości bułka maślana.
Dogadaliśmy się z naszym przewodnikiem, że popłyniemy w obie strony łódką. Załadowaliśmy się do łodzi i ruszyliśmy w stronę San Martin. Płynęliśmy około godziny. Było bardzo przyjemnie, bo wiał wiatr, przypiekało nas słońce, a naszym oczom ukazywały się coraz piękniejsze widoki. Po drodze spotkaliśmy Indian, którzy złowili około 30-35 kg rybę. Za taką zdobycz zarobią jakieś 200k pesos. Niestety takie okazy zdarzają się raz na tydzień, a czasem nawet miesiąc. W połowie drogi wpłynęliśmy w boczny nurt Amazonki, gdzie znów podziwialiśmy przepiękne widoki, ptaki, zwalone drzewa. W pewnym momencie, po kolejnym meandrze, naszym oczom ukazał się olbrzymi okręt straży przybrzeżnej z mnóstwem wojskowych, którzy zaczęli zakładać kamizelki kuloodporne i wycelowali w nas karabiny, gdy zobaczyli naszą łódeczkę. W tym momencie chyba wszyscy zadaliśmy sobie najpierw w duchu a następnie już na głos pytanie czy mamy ze sobą paszporty. Za nim stał kuter patrolowy, na którym wojskowy zaprosił nas w swoją stronę. Nasz przewodnik poprosił nas o szybkie założenie kamizelek ratunkowych, a nam trochę skoczyła adrenalina. Strażnik porozglądał się po łodzi, zapytał skąd jesteśmy i gdzie płyniemy, po czym po krótkiej odpowiedzi każdego z nas pozwolił płynąc dalej. Ruszyliśmy więc w dalszą podróż.
Teraz nasz przewodnik musiał się o wiele bardziej starać, aby nie wywrócić łódki – w rzece pojawiło się wiele zwalonych drzew. Zaczyna się pora deszczowa i przez ulewne deszcze osuwają się wysokie brzegi a wraz z nimi drzewa. Kilka razy przepływaliśmy po drzewie, które leżało zwalone w poprzek rzeki co dostarczyło nie mało emocji. Na szczęście po chwili dopłynęliśmy do indiańskiej wioski. Na wstępie ujrzeliśmy kobietę, która robiła pranie. W tym momencie miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie jakieś 100 lat – kobieta prała ubrania w rzece i waliła w nie jakimś drewnianym patykiem. Widok był niesamowity. Po chwili przyszło nam się wspiąć na błotnistą górkę. Całe szczęście mieliśmy kalosze :) Na górze ujrzeliśmy mnóstwo drzew owocowych, w tym karambolę, a później kobietę idącą z ananasami. Były ogromne i dojrzałe, więc od razu kupiliśmy jednego za 2k pesos czyli tak za 3 zł.
Rozpoczęliśmy zwiedzanie wioski. Zobaczyliśmy, jak kobiety robią mąkę z juki oraz codzienne życie Indian. Zwiedziliśmy ich malutki kościółek, gdzie były tylko ławy i mała figurka Matki Boskiej i widzieliśmy szkołę. W wiosce znajdowało się mnóstwo wojska, które pilnowało, aby Indianie nie współpracowali z partyzantką. Dzięki staraniom poprzedniego prezydenta Kolumbii - Panu Uribe powstało programów pomocowych dla tych rejonów. Dzięki temu Indianom nie opłaca się zabawa w partyzantkę. Niestety wioska trochę nas rozczarowała. Widać było, że ich życie jest trochę sztuczne, a gdy usłyszeliśmy ceny za ich ręcznie robione wyroby, to trochę szczęka nam opadła – za obrazek namalowany przez dzieci chcieli 2k pesos, a za grzechotkę zrobioną z patyka i muszelek 10k pesos. Zakończyliśmy zwiedzanie wioski i ruszyliśmy do łodzi, aby popłynąć do wioski peruwiańskiej. Na dole ujrzeliśmy wojskowego, który płukał piranie, a obok niego leżała broń. Miło, że dał się sfotografować ;) Gdy wracaliśmy znów ujrzeliśmy wojskowe ufo.