Po wczorajszej, a właściwie dzisiejszej imprezie, wstaliśmy trochę później, czyli około 9. Manuel przygotował nam na śniadanie sok z pomarańczy. Soczek ze świeżo wciśniętych pomarańczy był pyszny =) Z kolei Kiki zrobił arepę. Jedna była z żółtym serem, a druga smakowała podobnie jak omlet. Mieliśmy wyjść z mieszkania Kikiego około 9-10, ale trochę nam się opóźniło i w końcu wyszliśmy znacznie po 10. Poszliśmy do centrum handlowego w poszukiwaniu kantoru i potem pojechaliśmy do rodziców Przemka.
Tam wzięliśmy drugą taksówkę i pojechaliśmy na dworzec północny, aby złapać autobus do Guatavita. Przejechaliśmy chyba prawie całe miasto, ale w końcu dotarliśmy na dworzec. Na miejscu zjedliśmy sobie donuty =) Okazało się, że autobus do Guatavita odjechał kilka minut temu, a następny miał być dopiero za godzinę. Mogliśmy też pokombinować i spróbować dojechać tam w jakiś inny sposób, ale doszliśmy do wniosku, że to już nie ma sensu, bo sam dojazd zająłby nam sporo czasu, do tego trzeba było jeszcze trochę dojść na miejsce, a było już dość późno.
Tak więc postanowiliśmy, że ten dzień przeznaczymy na zwiedzanie Museo Nacional, wejście na wieżowiec, z którego można oglądać panoramę Bogoty i przygotowanie się do wyjazdu na południe Kolumbii. Wyszliśmy z dworca i poszliśmy w stronę taksówek. Jednak Kiki zasugerował, że taniej będzie pojechać autobusem. Dla nas była to dodatkowa atrakcja. Autobus zatrzymał się na środku ulicy, jak już wcześniej wspominaliśmy – w Bogocie nie ma przystanków, autobusy zatrzymują się tam, gdzie się chce. Przeszliśmy przez bramkę i Kiki zapłacił za bilety. Przejechaliśmy przez kilka dzielnic Bogoty i wysiedliśmy z autobusu w okolicach muzeum. Gdy dotarliśmy do wieżowca, z którego można oglądać panoramę Bogoty, Kiki dowiedział się, że można na niego wchodzić od piątku do niedzieli do godziny 18. Nam najbardziej zależało na zobaczeniu panoramy Bogoty nocą, więc niestety zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Całe szczęście panoramę widzieliśmy już z Monseratti =)
Skierowaliśmy się w stronę muzeum. Wstęp był bezpłatny, więc musieliśmy tylko przejść przez bramkę i wziąć z kasy bilety. Oglądanie zaczęliśmy od kawałka meteorytu. Początkowo ważył on 750 kg, a teraz tylko 414 kg ;) Następnie skierowaliśmy się do poszczególnych sali, znajdujących się na trzech piętrach muzeum. Wystawy nie powaliły nas. Można było tam zapoznać się trochę z historią Kolumbii, ale właściwie gdyby nie Kiki, to niczego byśmy się nie dowiedzieli – niestety nic nie było przetłumaczone na angielski. Najciekawsze wystawy znajdowały się na ostatnim piętrze. Dotyczyły one czasów współczesnych, więc jedna sala była poświęcona radiu i telewizji. Na środku stała stara kamera, w gablotach obejrzeliśmy czepek i okulary do pływania, stare radia, maszyny do szycia i pisania, a obok stojące sprzęty domowe: zmywarkę, kuchenkę i lodówkę Gdy wychodziliśmy z muzeum zobaczyliśmy, że na zewnątrz znów pada. Właściwie to była mała ulewa, ale mimo to poszliśmy do pobliskiego centrum handlowego, gdzie zjedliśmy obiad i zrobiliśmy zakupy na wieczór i wyjazd do Letici. Na ostatnim piętrze centrum handlowego znajdowały się restauracje. W jednej z nich zamówiliśmy zupę Ajiaco, która jest charakterystyczna dla regionu Bogoty. Składa się ona z ziemniaków, kurczaka, kawałka kolby kukurydzy, groszku, fasoli i przypraw. Zupa nam bardzo zasmakowała, ale że wzięliśmy na spróbowanie jedną na parę, to zamówiliśmy jeszcze hamburgery. Kiki mówił, że w jednej sieci restauracji są najlepsze hamburgery, więc postanowiliśmy ich spróbować, skoro mieliśmy taką okazję =) Ja wzięłam z kurczakiem, a Przemek z wołowiną. Trochę nam się nie podobało, że musieliśmy czekać na nie około 10 minut, ale gdy je dostaliśmy, to zrozumieliśmy dlaczego. Mięso było dopiero co zgrillowane, warzywka świeżo pokrojone i do tego podgrzana bułka. Jednym słowem – pycha =D Tak dobrych hamburgerów jeszcze nie jedliśmy. Po uczcie jedzeniowej dołączyliśmy do rodziców Przemka, którzy zeszli już niżej i robili zakupy.
Kupiliśmy sobie owoce na wieczór, słynne pomidory, z których tym razem chcieliśmy zrobić sok i wodę na wyjazd do Letici. Po zakupach pojechaliśmy do Kikiego, gdzie zrobiliśmy sobie znów ucztę z polskiego jedzenia i soku z kolumbijskich pomidorów. Po przekrojeniu pachniały one jak kiwi, a po zrobieniu soku – jak kiwi w połączeniu z brzoskwinią. Nigdy byśmy nie powiedzieli, że to są pomidory, a tym bardziej te, które próbowaliśmy jeść ;) W tak zwanym między czasie spakowaliśmy się na wyprawę do Letici. Wieczorem przyszły do Kikiego dwie koleżanki, które zresztą poznaliśmy już wcześniej, i przyniosły mu urodzinowy tort czekoladowy – był przepyszny, choć trochę za słodki ;) Ponownie zaśpiewaliśmy sto lat, ale tym razem w trzech językach – po angielsku, hiszpańsku i polsku =) Potem szybko się ogarnęliśmy i poszliśmy spać, aby nie spóźnić się na samolot To był właściwie dzień techniczny, ale mimo to i tak sporo się nachodziliśmy ;)