Po kilkunastu godzinach podróży w końcu wylądowaliśmy we Frankfurcie. Jeszcze przed lądowaniem dopytywaliśmy się załogi o warunki w Polsce i Niemczech, ale niestety nie wiedzieli czy latają samoloty z Frankfurtu do Warszawy. Wiedzieliśmy tylko, że mnóstwo samolotów ma opóźnienia, a dzień wcześniej Frankfurt był kompletnie sparaliżowany przez opady śniegu.
Tym razem też musieliśmy przejść z jednego końca lotniska na drugi. Szliśmy sobie długim korytarzem i w pewnym momencie naszym oczom ukazały się szeregi i rzędy polówek, najróżniejszych foteli, koszy z kocami, poduszkami. Wtedy zaczęliśmy się cieszyć, że nie wracaliśmy dzień wcześniej i nie spędzaliśmy uroczych godzin na lotnisku razem z 3 tys. innych osób ;)
Standardowo musieliśmy przejść kontrolę, a potem pochodziliśmy po sklepach bezcłowych i wypiliśmy normalną herbatę, a nie jakiś kolumbijski napar z trawy - trzeba przyznać, że kawę mają rewelacyjną, ale herbatę niestety nie.
Na lotnisku przeżyliśmy szok - wokół nas byli ludzie, którzy mówili po polsku :P Dziwnie się czuliśmy, po miesiącu spędzonym wśród Kolumbijczyków ;) Musieliśmy uważać, co mówimy :P
Nasz samolot miał jakieś 2-godzinne opóźnienie, a to dlatego, że samolot miał opóźnienie z innego europejskiego miasta. Jednak w końcu, po monotonnym oczekiwaniu i braku konkretnych informacji, udało nam się do niego załadować i wystartować. Załoga poinformowała nas o możliwych turbulencjach, silnych podmuchach wiatrów i ogólnie złych warunkach pogodowych. W miarę zbliżania się do Polski, obserwowaliśmy przez okno coraz większe opady śniegu...