Po wczorajszych rewelacjach postanowiliśmy zrobić sobie prezent z okazji Mikołajek i aby oderwać się od smutku i żalu pojechaliśmy latać na paralotniach. Do wyboru są dwie miejscówki – jedna pod miastem i lot trwa tam koło 20 minut i druga, gdzie jedzie się na jeden ze szczytów wznoszący się ponad kanionem, a lot trwa koło 40 minut. Wybraliśmy opcję numer dwa i z rana załadowaliśmy się do vana szkoły paralotniowej. Zebraliśmy jeszcze kilka osób i ruszyliśmy do kanionu. Na szycie dowiedzieliśmy się, kto będzie leciał z każdym z nas. Mama nie zdecydowała się, bo coś jej zaszkodziło poprzedniego dnia, ale za to zrobiła nam świetne fotografie =)
Po krótkim objaśnieniu ,jak będzie wyglądała zabawa, zostałem podczepiony do instruktora i już po chwili biegliśmy w dół urwiska. To był dla mnie chyba najstraszniejszy moment, bo ciągle myślałem o tym, co się stanie jeśli nie nabierzemy wysokości. Po chwili wznieśliśmy jednak na tyle wysoko, że mama zrobiła się malutką mrówką ;) Przez te 40 minut udało nam się wyluzować i zapomnieć o wczorajszym zdarzeniu. Po wylądowaniu mieliśmy tyle endorfin, że starczyło na dobry humor do wieczora. Popołudniu połaziliśmy po mieście w poszukiwaniu kawy, którą mogliby kupić rodzice w ilości nie-hurtowej i innych souvenirów =) Nie chcieliśmy za szybko wracać do hotelu i dopiero pod wieczór się tam pojawiliśmy. Odebraliśmy od właściciela raport policji dla naszego ubezpieczyciela. Spróbowaliśmy pieczonych mrówek i poprosiliśmy, aby zarezerwował nam bilety do Villi de Leyvy na następny dzień.