San Gil znane jest z tego, że jest mekką ludzi uprawiających sporty ekstremalne. Jeśli dodamy do tego, że jest też punktem przerzutowym kawy to wychodzi nam bardzo fajna mikstura.
Na ten dzień zaplanowaliśmy zaliczenie wodospadu na południu, po którym można zejść na linie, następnie odwiedzenie kaskad na północy miasta, i na koniec dnia zwiedzenie parku botanicznego.
Po zjedzeniu śniadania wskoczyliśmy więc w mikrobusa jadącego w kierunku wodospadu i po godzinie jazdy byliśmy na miejscu. Przed nami roztaczała się oszałamiająca zieleń i góry a dalej widać było jasną strugę wodospadu. Przywitaliśmy się z przewodnikiem i ustaliliśmy kto ma ochotę zejść z wodospadu. Okazało się, że nikt tam nie mówi po angielsku, więc tylko ja zdecydowałem się skorzystać. Rodzice i Sylwia postanowili oglądać ;)
Ruszyliśmy więc na spacer pod górę. Po 20 minutach rozdzieliliśmy się i Sylwia z rodzicami poszli ścieżką prowadzącą do podstawy wodospadu, a ja z przewodnikiem zacząłem wspinaczkę po błocie i korzeniach. Kilka minut potem stałem już na szczycie wodospadu i przewodnik objaśniał mi zasady. Doświadczenie na ściance się przydało =)
Na początku trochę się bałem, szczególnie gdy podczepiłem się do liny i musiałem zrobić ten pierwszy krok do tyłu. Dodajmy do tego, że woda była baaardzo rześka ;) Po kilku minutach strach ustąpił miejsca radości i nie śpiesząc się schodziłem sobie na dół. Starałem się nacieszyć każdą minutą co trwało chyba zbyt długo, bo kilka razy ktoś na dole machał mi liną ;) Może myślał, że boję się dalej iść? Ja jednak cieszyłem się jak małe dziecko, i miałem kupę frajdy. Woda przestała być zimna, zwiększyła się za to jej siła. Super było tak wisieć pod wodospadem i widzieć wszędzie tęczę. W końcu jednak dotarłem do dna i spotkałem rodziców i Sylwię. Posiedzieliśmy tam jeszcze chwilę i ruszyliśmy spacerem na dół. Już na dole zdaliśmy sobie sprawę, że nie sprawdziliśmy kiedy będzie busik w stronę miasta. Pogoda jednak była tak piękna, że postanowiliśmy iść tam piechotą. Był to trafny wybór, bo po 20-30 minutach spaceru zatrzymaliśmy przejeżdżający busik i za chwilę byliśmy w mieście. Udaliśmy się wiec na południe, aby zobaczyć kaskady. Mijaliśmy je wjeżdżając wczoraj do San Gil, a od właściciela hotelu dowiedzieliśmy się, że jest to jedno z ulubionych miejsc, gdzie odpoczywają mieszkańcy. Miejsce jest o tyle fajne, że w górnej części znajdują się niewielkie kaskady, które w górnej części tworzą mini baseny na dwie-trzy osoby. W dolnej części natomiast rozlewają się po skale, woda płynie wartko i sięga do kostek. Wykorzystują to dzieciaki, które szaleją tam na wielkich dętkach.
Gdy sobie odpoczęliśmy wróciliśmy piechotą do miasta i rozdzieliliśmy się z rodzicami. Byłem już z Sylwią głodny i chcieliśmy wrócić do hotelu zostawić część rzeczy. Nie mogliśmy jednak odnaleźć knajpki, której szukaliśmy i okazało się, że jest już zamknięta. Zjedliśmy więc kurczaka w Kolumbijskiej wersji KFC i zamiast wracać do hotelu odnaleźliśmy rodziców w parku botanicznym.
Nie wiedliśmy nawet wtedy jakie mieliśmy szczęście, ale o tym później. Park okazał się bardzo ładny, co prawda nie mieliśmy okazji zobaczyć rozkwitłych storczyków. Jednak inne kwiaty i papugi wystarczyły. Park, jak to park botaniczny, podzielony był na różne sekcje, wszędzie jednak znajdowały się wymyślne dekoracje i instalacje świetlne dotyczące świąt. Od godziny, 18 gdy zaczyna się ściemniać, włączane są iluminacje. Poszwendaliśmy się więc po parku do 18 i pooglądaliśmy groteskowe dla nas obrazki. Bo w końcu jak wyglądają sanie świętego Mikołaja w takim cieple i zieleni ;)
Po wyjściu z parku skierowaliśmy się na rynek miasta, gdzie znowu było kolorowo od straganików. Rodzice weszli zwiedzić kościół a my, ponieważ tam byliśmy dzień wcześniej, poczekaliśmy na zewnątrz. Siedzieliśmy sobie i rozmawialiśmy z jakimś dziadkiem i nie zauważyliśmy kiedy wyszli rodzice. W końcu po poł godzinie sprawdziliśmy kościół i stwierdziwszy, że ich tam nie ma, ruszyliśmy w stronę hotelu. To była dobra decyzja, bo spotkaliśmy ich jak z niego wracali. Mama mnie upomniała, że dobrze by było, abym zamykał na przyszłość swój pokój, jak nie ma mnie w hotelu. Przyznam się szczerze, że będąc w Tagandze wiele razy nie zamykałem pokoju, jednak tutaj byłem pewien, że to zrobiłem. Pomyślałem jednak, że pewnie pani sprzątająca pokój go nie zamknęła. Niepokój jednak pozostał, więc wróciliśmy do hotelu. Otworzyłem szufladę, zobaczyłem swój portfel, więc mi ulżyło. Po chwili jednak okazało się, że nie ma iPhona, iPoda, komputera i tak naprawdę całej elektroniki. Po chwili na korytarz wyszli Koreańczycy, mieszkający obok. Ich także okradziono. Wezwaliśmy policję, zadzwoniliśmy do przyjaciela i spędziliśmy wieczór na blokowaniu numerów komórkowych, kart i sprawdzaniu polisy ubezpieczeniowej. Po spisaniu wszystkiego pozostało już tylko płakać, bo zdjęcia z aparatu i filmy z kamery zrzucane były na laptopa, który został skradziony. Także ¾ materiału przepadło.. Pozostało tylko to, co załadowaliśmy na bloga..
Tutaj uwaga odnośnie ukrywania rzeczy.. Złodzieje mieli na tyle czasu, że sprawdzili nam dokładnie bagaże i szafki. Trzeba też przyznać, że skupili się tylko na elektronice i walucie. Nie ruszyli paszportu ani kart płatniczych, nie ukradli pierścionków Sylwii. W przyszłości back-up będę robił na jakieś karcie pamięci, którą będę mógł ukryć w kosmetyczce albo spodniach albo nawet nosić przy sobie.
Co do sposobu kradzieży, to okazało się, że w ciągu dnia zameldowały się trzy osoby, które poczekały aż my i Koreańczycy opuściliśmy hotel i wtedy przebuszowali nam pokoje. O tyle ciekawie, że nie ruszyli pokoju rodziców, więc został nam przynajmniej ich aparat. Po powrocie do Polski dostałem billing i okazało się, że złodzieje próbowali gdzieś dzwonić z mojego iPhone’a w godzinach, w których chcieliśmy wrócić do hotelu. Ucieszyliśmy się więc, że zmieniliśmy wtedy zdanie i wróciliśmy do parku, aby spotkać się z rodzicami. No i nauczka na przyszłość, kod w telefonie i hasło w kompie to jednak mądra rzecz. Złodzieje wchodzili potem na konto facebooka Sylwii. Oczywiście do dziś (2012 rok) nie dostaliśmy informacji, aby udało się odnaleźć złodziei, mimo że wysłałem im numer telefonu, na jaki się łączyli oraz z jakiego IP wchodzili na facebooka Sylwii.