Po tygodniu odpoczynku i leniuchowania w Tagandze trzeba było ruszać dalej. Wieczorem pożegnaliśmy się z przemiłą obsługa hoteliku i czekaliśmy na umówioną wcześniej taksówkę. Gdy kierowca nie pojawiał się w ciągu pół godziny, zniecierpliwieni złapaliśmy inną (co nie było zbyt proste) i ruszyliśmy w stronę Santa Marty i dworca autobusowego. Podczas tej podróży po raz pierwszy się nieźle przestraszyliśmy. Kierowca postanowił pojechać skrótem, co oznaczało wyjazd z miasta i przejazd dzielnicami przemysłowymi. Trochę nas to zaczęło niepokoić, bo jechaliśmy ciemnymi ulicami po kiepskiej okolicy. Na całe szczęście po kilkunastu minutach wjechaliśmy do miasta i ujrzeliśmy dworzec. Odczekaliśmy trochę na nasz busik, po zapakowaniu się zostaliśmy nagrani przez policję kamerą i ruszyliśmy. Nie przypuszczaliśmy wtedy, jakie przygody nas czekają.
Od samego początku wiedzieliśmy o obfitych opadach, powodziach i obsunięciach ziemi, jednak dopiero w trakcie podróży odczuliśmy to wszystko bezpośrednio. Koło 3 nad ranem przebudziłem się, bo usłyszałem, że kierowcy zaczęli nerwowo ze sobą rozmawiać. Gdy się przyjrzałem zobaczyłem, że jedziemy po wodzie i nie widać ani ulicy ani pobocza. Wyznacznikami były słupki wystające ponad poziom wody. Na początku mnie to rozbawiło, ale gdy nad ranem zobaczyliśmy, że kilka metrów za słupkami wystają czubki bardzo wysokich palm przestało być zabawnie. Zacząłem się też wtedy zastanawiać czy albo raczej jak bardzo zmoknie nasz bagaż.
Wydawało nam się, że wjeżdżając w góry zostawimy problemy za sobą. Jednak okazało się, że najlepsze dopiero przed nami. Wskutek deszczów i obsunięć ziemi spora część drogi była pozarywana i można była jechać tylko jednym pasem. Czasem jednak staliśmy długo w korku czekając aż służby wzmocnią bok drogi, aby nie zarwała się bardziej. Planowo przyjazd do Bucaramangi miał być o godzinie 10. Dotarliśmy tam jednak dopiero o godzinie 16. Muszę dodać, że podczas tej podróży zjadłem chyba jedną z najwybitniejszych empanad. Stojąc w którymś korku i czekając na puszczenie naszego pasa do autobusu został wpuszczony sprzedawca z koszami wypełnionymi wypiekami. Wybór miejsc na samym początku okazał się być strzałem w dziesiątkę, bo mogliśmy sobie wybierać jeszcze gorące pierożki z różnymi nadzieniami. Były to najdroższe, ale zarazem i największe empanady z kurczakiem, jakie jadłem w Kolumbii. Wypełnione dużymi kawałkami kurczaka, warzyw i ryżem.
Wysiadając w Bucaramandze szczęśliwi odkryliśmy, że nasze bagaże są suche. Kupiliśmy szybko bilety do San Gil. Był to już mniejszy autobusik i w kilka godzin dojechaliśmy na miejsce. Pozostało już tylko znaleźć miejsce do spania. Z kilku pozycji wybranych w przewodniku LP miejsce było tylko w jednej. Mały, kameralny hotelik i miły właściciel wzbudził naszą sympatię. Szybko się odświeżyliśmy i ruszyliśmy w miasto.
Zjedliśmy pyszną kolację w knajpce a następnie trafiliśmy na lokalny festiwal z 4 gringo zasuwającymi na gitarrrach ;) Zmęczenie zaczęło jednak robić swoje a, że na następny dzień zaplanowaliśmy wodospady i parki, wróciliśmy się do hoteliku.