Po nieprzespanej nocy (impreza po drugiej stronie zatoki, zimny wiatr przewalający się przez pokój, meega niewygodne łóżka) zjedliśmy standardowe śniadanie i spakowaliśmy się. Postanowiliśmy zrobić rekonesans po wiosce, czekając na pokoje w docelowym miejscu.
Wioska raczej mała, w sezonie pewnie pełna turystów. Teraz spokojnie i mało ludzi. Odnaleźliśmy centrum nurkowe, sprawdziliśmy ceny. I wracając wstąpiliśmy na mojito w barze przy boisku do baseballu. Póki co najtańsze, ale i zarazem najlepsze mojito jakie piliśmy. Tylko sok naturalny z mango okazał się sokiem z kartonika...
Tak odświeżeni ruszyliśmy się przeprowadzić do właściwego miejsca. Żegnając się, pani, która robiła nam śniadanie mówi nam o znajomym przewodniku nurkowym, który mieszka tuż obok. Prosimy, aby przyszedł do nas wieczorem, aby porozmawiać o nuraniu w okolicy. W nowym lokum okazało się, że w naszym pokoju jest grzyb. Zarówno na ścianie jak i w klimie. No, ale będziemy tu tylko spać, a wprost z werandy wchodzimy na plażę ;)
Szybko się rozpakowaliśmy i do końca dnia smażyliśmy się na plaży, pływając z fajkami w międzyczasie. Szału może nie ma, ale jest ok.
Rozczarowała nas kolacja podana na zimno. Tym bardziej, że kilka godzin wcześniej skręcało nam kiszki, bo czuliśmy zapach przyrządzanego jedzenia.
Na koniec dnia pograliśmy w Carcassonne w towarzystwie muszek i komarów. Dopiero wtedy zdajemy sobie sprawę, że niedziałająca klima to spora wtopa. Mimo spryskania pokoi silnym, lokalnym środkiem owadobójczym, rano budzimy się z pożartymi stopami. Na pewno połowę winy ponoszą te krwiopijcę, które nas dopadły wieczorem na zewnątrz... Co ciekawe, gryzą nas nie tylko komary, ale też takie malutkie meszki. Ich ukąszenia są bardziej odczuwalne niż komarów.
Wydaliśmy:
2 CUC - mojito
1 CUC - sok naturalny (naturalnie z kartonika)
25 CUC - nocleg za pokój dwuosobowy. W cenie jest kolacja i obiad.